> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

The Get Down

Netflix po raz kolejny zafundował nam dobrze przyprawioną podróż, oddającą intensywność i flavor czasów, do których nas przenosi. Po wędrówce do okraszonych przyjemną dziwnością i stonowaną przymrużeniem oka grozą lat 80. na amerykańskiej prowincji (Stranger Things), przyszła kolej na zbombione farbą, gorące, roztańczone lata 70. w południowym Bronxie.




O tym, że początki kultury hip-hop, podobnie jak klimatyczna horrorografia Stevena Spielberga, mogą być ożywczym źródłem nostalgicznych odniesień, przekonał nas Baz Luhrmann. Australijski reżyser, którego styl wzbudza ambiwalentne uczucia, zapewne i tym razem podzieli widzów oraz krytyków, bowiem po raz kolejny nie poskąpił cukru. The Get Down zapowiada się na serię (na razie dostępna jest połowa sezonu), w której nostalgia ma wyraźnie kandyzowany posmak. Prawda, Luhrmann prezentuje nam kolejną wersję amerykańskiego snu, ale poniekąd właśnie jego spełnieniem jest sukces kultury getta, której jeden z elementów, czyli rap, to obecnie najpopularniejszy gatunek muzyczny na całym świecie. Historię piszą zwycięzcy, którzy pokazali, że beatem, słowem, tańcem, terkoczącą kulką spraya, można skruszyć nawet betonowy sufit. 

Uchwycenie odpowiadającej za tę wyrwę pasji, w całej jej okazałości, jest największym atutem serii Luhrmanna. Można narzekać na braki w intrydze i fabularnym napięciu, ale rekompensata przychodzi wraz z przenikającym pojedyncze sceny vibem – energią momentu, tchnienia, uderzenia beatu. Oglądając sekwencję, gdzie hiphopowy pojedynek dwóch grup na to, która z nich, dzięki magicznemu breakowi sprawi, że tłum oszaleje, a breakdancerzy „zejdą w dół”, przeplata się z przybierającym formę nagonki na młode pokolenie politycznym wiecem, wspomniany vibe wędruje po kościach wprost do serducha. I pojawia się fantazmatyczna tęsknota za tym, że nas nikt tak nie ogranicza (a robimy to sami przed świecącymi monitorami), i nie możemy się tak pięknie wyzwalać.


Narracyjny sukces The Get Down wiąże się także z odpowiednim spasowaniem ram gatunkowych. Nie nazwałbym tej serii pełnokrwistym musicalem, wypada doń dorzucić przedrostek „quasi”. Mamy tutaj również partie dokumentu, na które składają się archiwalne nagrania portretujące Nowy Jork lat 70. Jest to zgrabne i trafne połączenie. Ukazanie dziejów kultury, która opiera się na silnie zrytmizowanej muzyce, nie dając jej przestrzeni, by mogła wybrzmieć, byłoby zubażające. Z kolei dokumentalne fragmenty kreślą odpowiedni kontekst społeczno-polityczny oraz nadają sznyt autentyzmu, cechę tak istotną, jeśli chodzi katalog hiphopowych wartości. Wypada wspomnieć, że w produkcję serii zaangażowane były legendarne postacie hip-hopowej sceny – Grandmaster Flash (DJ) i Nas (raper), co niewątpliwie dodaje wiarygodności sposobowi, w jaki zostały odrysowane technikalia hiphopowego warsztatu, ale też i cała historia.

Synkretyzm gatunkowy stworzył przedpole dla łączenia wątków, i twórca The Get Down zaserwował nam pod tym względem smaczny, strawny oraz pożywny koktajl. Hip-hop ukazany jest jako synergicznie rozwijający się organizm, składający się z tańca, DJ-ingu, rapu oraz graffiti, który u swych narodzin nie był (i rzecz jasna nadal nie jest) domeną czarnoskórych mężczyzn. Poprzez pierwszoplanową postać mającego puertorykańskie korzenie Ezekiela Figuero (w tej roli Justice Smith) udało się przełamać tę, często pielęgnowaną przez media, ignorancję, w tym przypadku pokazując wkład latynoski. Poszczególne wątki fabularne serii synchronicznie się na siebie nakładają, niczym ścieżki w rapowym nagraniu: różnorodność muzyczna (dość wyraźnie został poruszony motyw muzyki disco i biznesowej strony całej branży) nachodzi na różnice etniczne, czy polityczno-społeczne. Hip-hop jako kinowa i telewizyjna skarbnica poważnych historii i lżejszych historyjek, powinien być opowiadany właśnie w taki sposób - z odpowiednim zejściem „w głąb”.



Na zakończenie krótko, na temat, z użyciem stosownej względem tematu nomenklatury. The Get Down to może i słodkie, ale też gorące, aromatyczne gówno, które koniecznie, koleżanko i kolego, musisz sprawdzić. Nawet, gdy nie jarasz się kulturą hip-hop. Wszyscy bądźmy muchami. Smacznego!

Paweł Konar

Brak komentarzy: