> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 9 marca 2015

485 - Rozmowy na dwie głowy: Telewizja w trykotach

Filmowe adaptacje komiksów święcą coraz większe triumfy jako wysokobudżetowe blockbustery, nic więc dziwnego, że nie brakuje takich, którzy chcą się ogrzać w ich blasku. W tym przypadku chodzi o twórców telewizyjnych. Za ich sprawą widzowie preferujący mały ekran mogą cieszyć się wieloodcinkowymi seriami o swoich ulubionych superbohaterach, których w ostatnim czasie emitowano aż sześć. Przyglądają się im Jan Sławiński i Mateusz Piesowicz.



Mateusz Piesowicz: „Emitowano”, bo w momencie gdy rozmawiamy, dwa z nich już zniknęły z anteny (Constantine, Agent Carter), pozostałe cztery zaś mają różny staż swojej ekranowej obecności. Arrow zadebiutował najwcześniej, bo już w 2012 roku, dwanaście miesięcy później doczekaliśmy się premiery Agentów T.A.R.C.Z.Y., a ostatnia jesień przyniosła The Flash i Gotham. Oglądałeś wszystkie od początku, czy podobnie jak ja zaspałeś i potem musiałeś nadrabiać zaległości?

Jan Sławiński: Oglądałem wszystko od samego początku, dzięki czemu mogłem prześledzić ewolucję każdego z seriali. Początki bywały ciężkostrawne, lecz im dalej w las, tym smaczniejsze grzyby, jak mówi stare przysłowie. Twórcy seriali wyciągają wnioski z własnych błędów. Najlepszymi tego przykładami są dwie produkcje: Arrow i Agenci T.A.R.C.Z.Y., których pierwsze sezony były naprawdę godne pożałowania, co na szczęście z czasem uległo zmianie. Z kolei Flash utrzymuje się na niezłym poziomie od samego początku, bo jego twórcy odrobili zadanie przy Arrow, którego Flash jest spin-offem.

M: Początki były wręcz żałosne. Arrow, którego zacząłem oglądać dopiero dwa lata po premierze, sprawiał wrażenie serialu wyciągniętego żywcem z poprzedniej epoki. W zestawieniu ze współczesnymi telewizyjnymi gigantami wyglądał na amatorską produkcję – fatalnie napisaną i jeszcze gorzej zagraną, operującą najbardziej banalnymi chwytami, które nawet na małym ekranie mogły wzbudzać tylko politowanie. Po tym co zobaczyłem, pomyślałem, że gorzej już być nie może, gdy… pojawili się Agenci T.A.R.C.Z.Y. i zapukali w dno od spodu. Już o tym pisałem i żadnego ze swoich słów nie odwołuję. Inna sprawa, że warto było się pomęczyć, bo tak jak mówisz – to, co oglądamy teraz to zupełnie inny poziom.

2

J: Pierwsze kilkanaście odcinków Agentów T.A.R.C.Z.Y. było naprawdę żenujące, wszystko zmieniło się wraz z wydarzeniami przedstawionymi w filmie Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz (reż. Anthony Russo, Joe Russo). Agencja została wywrócona do góry nogami, zaś scenarzyści zrezygnowali z do bólu schematycznych fabuł, zdecydowali się pogłębić postaci i odważyli pokazać kilka zaskakujących twistów. Sezon drugi utrzymuje zaskakująco dobry poziom finału, twórcy wprowadzają więcej bohaterów, których znamy z kart komiksów, i co najważniejsze, robią to z głową. Można odnieść wrażenie, że wreszcie pojawiła się jakaś wizja, dokąd prowadzić ten serial, miejmy nadzieję, że nie będzie w nim już miejsca dla nic nie wnoszących, nudnych i schematycznych epizodów, które można kojarzyć z początku serii.

M: Oby, bo Marvel zasługuje na przyzwoitą reprezentację na małym ekranie. Co ciekawe jednak, niekoniecznie muszą to być Agenci T.A.R.C.Z.Y., a ich młodsza (lub trzymając się chronologii świata – znacznie starsza) koleżanka po fachu – Agent Carter, która awansowała z drugoplanowej roli w pierwszym filmie o Kapitanie Ameryce do tytułowej bohaterki własnego serialu. Serialu, według mnie zaskakująco dobrego, choć niestety krótkiego, trwającego ledwie osiem odcinków. Ale może to i lepiej, mniej czasu, żeby cokolwiek zepsuć.

J: Już samo osadzenie akcji w latach 40., jazzowa ścieżka dźwiękowa i szpiegowski klimat wyróżniają go na tle pozostałych. Krótki metraż i zamknięta historia rozciągnięta na osiem części to atuty, dzięki którym historia Peggy Carter nie traci dynamiki i nie potrzebuje zbędnych wypełniaczy, które mogą być gwoździem do trumny innych komiksowych seriali – ich sezony w większości liczą ponad 20 odcinków.

M: Do wymienionych dodałbym jeszcze atut numer jeden, czyli tytułową Agentkę Carter. To naprawdę świetnie napisana postać. Silna kobieta, jakich dzisiaj i w telewizji, i w kinie pełno, ale umieszczona w patriarchalnym świecie, który przewidział dla niej tylko jedną rolę – sekretarki. Oczywiście Peggy absolutnie nie da się w ten sposób stłamsić i szybko zacznie brać sprawy w swoje ręce, co w połączeniu z jej wrodzoną gracją stanowi prawdziwie wybuchową mieszankę. Dodajmy do tego znakomicie obsadzoną Hayley Atwell i mamy jedną z lepszych kobiecych bohaterek w telewizji. Szkoda jednak, że nie wszystkie seriale, o których rozmawiamy możemy równie mocno pochwalić...

3

J: Trzeba to powiedzieć głośno, większość produkcji, o których rozmawiamy to dla mnie guillty pleasures – niejednokrotnie wady przysłaniają zalety, jednak co tydzień siadam przed ekranem i oglądam nowe odcinki, by być na bieżąco i wyłapać wszystkie komiksowe smaczki. Wciąż liczę, że zostanę pozytywnie zaskoczony i czasem zostaję. Niestety nie w przypadku Gotham, które przestałem oglądać w połowie pierwszego sezonu. Okropnie drewniane aktorstwo, dziurawe intrygi kryminalne oraz przeładowanie nawiązaniami do komiksów (akcja Gotham rozgrywa się w czasie, gdy Bruce jest wciąż nastolatkiem, więc niemal w każdym odcinku dostajemy młodszą wersję jego przeciwnika – od Catwoman, której obecność jest jeszcze uzasadniona fabularnie, przez cameo Pameli Isley, która oczywiście kocha kwiaty, po Edwarda Nygmę lubiącego rozwiązywać zagadki), skutecznie mnie zniechęciły do śledzenia serii na bieżąco. Lubię mrugnięcia okiem do widza, ale w Gotham twórcy walą go w głowę każdym nawiązaniem z subtelnością buldożera.

M: Gotham to z całą pewnością nie są wyżyny scenopisarstwa (w sumie to nawet do pagórków daleka droga), co było dla mnie olbrzymim rozczarowaniem, bo po niezłym początku miałem nadzieję nawet na coś więcej niż guilty pleasure. Miał być klimat, miało być Gotham City jako synteza jego dotychczasowych filmowych wizerunków, miał być mrok, niejednoznaczne moralnie postaci i brutalna akcja. A jest sztampowe do bólu połączenie procedurala z teen movie. Mówisz, że przestałeś oglądać? Może powinienem pójść za tym przykładem, bo choć sezon zbliża się ku końcowi, nic nie ulega zmianie. Nadal są „młodzi przeciwnicy Batmana” (ostatnio, spoiler alert, Jonathan Crane) i nieskazitelny Jim „połknąłem kij od szczotki” Gordon. Trzyma mnie przy tym serialu jeszcze tylko wątek Pingwina, chyba jedyny nieco wystający ponad ogólną mizerię.

J: Skoro piszesz, że nic się nie zmienia, to może dobrze, że dałem sobie spokój. Constantine’a, którego przyszłość ciągle jest niepewna przez średnie wyniki oglądalności, też miałem sobie darować, jednak przez podwójny odcinek i końcówkę sezonu nabrałem ochoty na więcej. Może nie jest to ten sam Mag, którego znamy z Hellblazera, ale taką alternatywną wersję też całkiem przyjemnie się ogląda, zwłaszcza, że ostatnie odcinki były naprawdę klimatyczne, zaś intryga gęstniała. Tym bardziej szkoda, że serial się urywa – zaplanowany na ponad dwadzieścia odcinków, został zakończony po trzynastu. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek ujrzymy dalsze przygody Johna Constantine’a na małym ekranie, choć ponoć sprawa nie jest jeszcze przesądzona, mówi się o odkupieniu praw przez inną stację, zaś decyzja zapadnie najpewniej w okolicach maja.

4

M: Tutaj ufam Twojemu zdaniu, bo sam dopiero niedawno zacząłem oglądać historię Constantine’a w wersji NBC. Choć widziałem ledwie kilka odcinków, muszę przyznać, że ta dość tandetna seria ma jakiś urok. Sprawnie zrealizowana (efekty specjalne nie kłują w oczy, rzadkość w telewizji) i z niezłym castingiem (kupuję Matta Ryana w tytułowej roli), mogłaby potrwać nieco dłużej, kibicuję temu. To zostawia nam jeszcze dwa seriale – wspomniane już na początku Arrow i The Flash, obydwa produkcji stacji CW. Podobnie jak marvelowscy Agenci, serie te rozgrywają się we wspólnym uniwersum (tutaj oczywiście DC), ale w ich przypadku nie ma ograniczenia czasowego, dzięki czemu bohaterowie ze Starling i Central City mogą mieć na siebie nawzajem spory wpływ. Twórcy z tej możliwości skrzętnie korzystają, racząc widzów mniejszymi i większymi crossoverami, co według mnie znacznie uatrakcyjnia obydwie produkcje, które miewają pewne wahania formy.

J: Oba seriale CW mają podobne wady i zalety. W obu męczą melodramatyczne wstawki wyciągnięte jakby z brazylijskiej telenoweli, sercowe dylematy bohaterów i ich rodzinne problemy szyte bardzo grubymi nićmi. Z kolei nie można odmówić im zgrabnego przetwarzania na grunt serialowy motywów zaczerpniętych z komiksów. Twórcy są konsekwentni w budowaniu swojej wizji świata zamieszkałego przez superbohaterów (w Arrow niemal każdy ma swoje alter ego i nosi maskę, zna sztuki walki, albo posiada niecodzienne umiejętności, co zaczyna być już kuriozalne, choć ma swój urok). Dodatkowym atutem Flasha jest lekkie i humorystyczne podejście do opowiadanej historii kontrastujące z mrocznym i poważnym klimatem Arrow – obie serie ciekawie się w tym względzie uzupełniają, a zderzenie światów we wspomnianych przez Ciebie crossoverach wypada nadzwyczaj dobrze.

M: W obydwu serialach przyjemność płynąca z oglądania równoważy większość wad, dzięki czemu łatwiej przymknąć na nie oko. Jasne, próby doszukiwania się czy w jednym, czy w drugim przypadku głębi psychologicznej spełzną na niczym, ale nie o to tutaj chodzi i twórcy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Z lubością powtarzają więc te same schematy (np. każdy kolejny sezon Arrow skupia się na walce bohatera z jednym, najgroźniejszym przeciwnikiem) i z pewnością będą to robić dalej. Flash oferuje na tym gruncie większe pole do popisu dla scenarzystów. Trwa dopiero pierwsza seria, a sam bohater ma znacznie większe możliwości niż Oliver Queen i jego alter ego. Jestem jednak dziwnie spokojny, że żaden serial nie zboczy z już obranej ścieżki i w dalszym ciągu będzie gwarantem przyzwoitej rozrywki.

5

J: Ciekawe natomiast jaką ścieżką podążą kolejne komiksowe seriale, które nadchodzą wielkimi krokami. Serialowe uniwersum DC poszerzy niedługo animowane Vixen rozgrywające się w tym samym świecie co przygody Flasha i Arrowa. Zbliża się również premiera Daredevila od Marvel Studios i Netflixa (oraz trzech innych seriali w trzech kolejnych latach, które zwieńczy miniseria Defenders), ponoć ABC szykuje spin-off Żywych trupów. Produkcja Powers ciągle się przeciąga, zaś Marvel zapowiada serial o Dreadstarze na podstawie komiksu Jima Starlina. Pominąłem coś? Mam nadzieję, że nowości będą czerpały przykład ze świetnej Agentki Carter albo przynajmniej dobrego Flasha, a nie z rozczarowującego na całej linii Gotham.

M: Zapomniałeś jeszcze o Supergirl produkcji CBS, z już obsadzoną tytułową rolą (Melissa Benoist). Przyznam, że trochę niepokoi mnie ilość tych zapowiedzi. Nie wierzę, by wszystkim serialom udało się osiągnąć oczekiwany poziom, ale też zdaję sobie sprawę, że dopóki komiksowe ekranizacje się sprzedają to taka tendencja się utrzyma. Zdecydowanie najbardziej ciekawi mnie, co wyjdzie ze współpracy Netflixa z Marvelem, bo to tak zaskakujący mariaż, że jego efekt musi być niebanalny. Zwiastun Daredevila był bardzo odległy od tego, co do tej pory Marvel pokazywał w telewizji, czym nastroił mnie bardzo optymistycznie. Pozostaje mi więc tylko podpiąć się do Twojego życzenia i odliczać dni do najbliższej premiery, a ta już w kwietniu.

Ostatnie dwugłosy:

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Ja bardzo cienie adaptacje komiksów marvela. Są dobrze zrealizowane i z lekkim uśmieszkiem tak jak tworzył sam aktor. Obiecałem sobie że będe się ograniczał z telewizja ale wykupiłem pakiet programowy w toya.net wraz z internetem po powrocie do Polski i wreszcie bede miał czas nadrobić wszystkie zaległości związane z tym tematem :)