> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 24 listopada 2014

467 - Justice League 3 - Throne of Atlantis czyli Liga idzie na dno

Po tym jak Arthur, znany również jako Aquaman, zrzekł się tronu Atlantydy, jego miejsce zajął przyrodni brat. Niestety nowy władca oceanów nie jest tak pokojowo nastawiony do Ziemian jak jego poprzednik. Nie do końca jasne wydarzenia prowadzą do wzajemnej agresji między dwoma światami. W końcu Atlanci wychodzą na powierzchnię w jednym celu: by zniszczyć mieszkańców nadwodnego świata. Wybucha wojna, która pogrzebie w podwodnych grobowcach wiele niewinnych ofiar...



Aquaman, władca Atlantydy i pośmiewisko internautów, w trzecim tomie odświeżonej Ligi Sprawiedliwości, która wyszła spod pióra Geoffa Johnsa, jest bohaterem niemal tragicznym. Nie dość, że pośrednio można go obwiniać za całe zamieszanie przedstawione w komiksie, jest rozdarty między dwoma światami, to jeszcze nikt nie traktuje go poważnie. Z całej zgrai kolorowych przebierańców to on przejawia jakiekolwiek oznaki zdrowego rozsądku i namawia resztę drużyny do pertraktacji z Atlantami. Szkoda, że scenarzysta uczynił z reszty Ligi bezmyślnych i skorych do bitki narwańców, bo takie zachowanie jest zwyczajnie absurdalne. Prowadzi oczywiście do spektakularnych pojedynków (co zapewne było główną motywacją Johnsa), jednak z punktu widzenia logiki i charakteru poszczególnych herosów zupełnie się nie sprawdza.

Świetnego Jim Lee, który odpowiadał za lwią część rysunków do poprzednich tomów, zastąpiono m.in. znanym z serii Detective Comics Tonym S. Danielem. O ile w historiach o Mrocznym Rycerzu jego sztuczny, plastikowy styl mnie odpychał, tak tutaj prezentuje się bardzo dobrze. Nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale zilustrowana przez niego dwuczęściowa historia o polowaniu na Cheetah (poprzedzająca opowieść o wojnie z Atlantami) wygląda najładniej. Jest to o tyle istotne, że również pozostali rysownicy – Ivan Reis i Paul Pelletier – radzą sobie bardzo sprawnie ze spienionymi falami, kaskadami wody, ulewnym deszczem i morskimi potworami.


Tron Atlantydy obfituje w zapierające dech w piersi pojedynki, nagłe i mało zaskakujące zwroty akcji, fabularne klisze, tragiczne wydarzenia, które i tak cofnie obowiązkowy happy end. I czytałoby się to bardzo przyjemnie – jeśli ktoś przepada za niezobowiązującą nawalanką z udziałem mnóstwa superbohaterów – gdyby głupota członków Ligi tak nie raziła. Doskonale rozumiem konwencję i to, że bohaterowie muszą walczyć, że musi się dużo dziać. Wierzę jednak, że da się do tego doprowadzić nie obdzierając ich z inteligencji, zdrowego rozsądku i indywidualnych charakterów. Bo jako czytelnik czuję się nieco urażony zachowaniem scenarzysty, który najwyraźniej stwierdził, że czysta akcja wynagrodzi okrutne spłycenie postaci. No więc nie, panie Johns, nie wynagrodzi. Nigdy. 
  

Brak komentarzy: